środa, 22 października 2014

Pierzeja II

Mgła wzbijała się znad pól, ścieląc trasę przed nim, jadąc samochodem 140 km/h rozbijał jej tumany, które spływały łagodnie po masce i dachu, nikogo innego nie było na drodze. Najpierw łagodny długi zjazd, który spowodował serię ciarek na jego grzbiecie, potem łagodny podjazd, na którym kłęby mgły powoli zanikały, jechał jak we śnie. To pragnienie, które nie pozwalało mu usnąć, to które budziło w nocy, to które trwało pośród snów, to które nie pozwalało wstać rano... Właśnie teraz go poderwało, poczuł euforię, ciarki wydawały się niekończące, serce biło mu jak młot, miał wrażenie, że za chwilę się udusi, a jednocześnie to było takie wspaniałe.
Głos w głowie szeptał - "a co by było gdybyś skręcił w tej chwili? Nie chciałbyś tego zobaczyć?"
Na lewo i na prawo były pola, łąki, ugory, niewiele drzew przy drodze. W myślach poczuł szarpnięcie, samochód oderwał się płynnie, jakby w spowolnieniu od drogi, przez ułamek sekundy leciał, a wraz z nim wszystko co znał, uderzenie było potężne, poduszka powietrzna wystrzeliła mu w głowę, która została wykręcona przez siłę przeciążeń rządzących jego ciałem, nastała ciemność, ale samochód jeszcze koziołkował, wśród jęku konstrukcji i krzyku gnącej się blachy. Wrak spoczął, orząc połać ziemi, o której nikt nie myślał.


Wjechał prosto w czarny las, przedzielony jedynie asfaltem, poczuł niepokój, kiedy ściana drzew zasłoniła ciemne niebo i wszystkie punkty odniesienia wokół niego.
Hamował silnikiem, delikatnie dokładając hamulec, podziwiał surowość ciemności, która tutaj władała przestrzenią, nagle dojrzał sarnę, wyhamował, na szczęście był cały czas na długich i zwolnił, udało mu się nawet bez pisku opon, sarna jeszcze przez chwilę patrzyła się na samochód z pobocza, po czym czmychnęła w objęcia drzew.
Wysiadł i zapalił papierosa, opierając się o maskę, było tutaj cudnie, ani jednego samochodu w promieniu wielu kilometrów, ostatecznie to był środek nocy i mało uczęszczana droga. Kiedy skończył palić, postanowił się odlać, przed wyruszeniem w dalszą podróż, zrobił kilka kroków, wszedł między awangardę drzew, zaczął lać, para biła od strumienia moczu.
Wtedy usłyszał dźwięk szeleszczących liści, wolne przemieszczanie się jakiejś istoty, "oczywiście to ta sarna", pomyślał sobie. Zapiął portki i zaczął nasłuchiwać, wydawało mu się, że jest więcej zwierząt w pobliżu, "dwie, czy trzy?".
Wrócił do samochodu po latarkę i zgasił silnik, mimo że zdawał sobie sprawę, że to niezbyt mądre, w końcu samochodu nie było przez to w ogóle widać, po prostu czuł, że w tej chwili to jest potrzebne. Wszedł na paręnaście kroków do lasu, łamiąc pomniejsze gałązki i szurając o liście, zaświecił latarką, odpowiedział mu szelest i kilka par oczu, które światło latarki odbijały niebieskim niepokojącym poblaskiem.
Nagle zrozumiał, że jest intruzem, że naruszył czyiś dom i spokój - "masz jakiś problem? Chcesz dostać z dyńki?" niejasno poczuł, że zwierzęta mówią do niego.  Sarny stały w półokręgu wokół niego, w bezpiecznej odległości, niemal czuł, jak pomału zacieśniają swoje szyki, szeleszcząc to tu, to tam, było w tym coś niesamowitego.
Zrobił jeszcze kilka kroków i zgasił latarkę. Teraz pozostało tylko światło półksiężyca i gwiazd, a także dziwne poczucie, że jest tutaj niebezpiecznie, że coś czyha w ciemności przed nim, że być może nie zdążyłby dobiec do samochodu w porę. Te sarny nie były nastawione do niego przyjaźnie. On był sam. Mimo strachu, upajało go to spotkanie, z tą przedziwną siłą.
"Człowiek i natura tak bardzo się od siebie oddaliły. Czy my zawsze byliśmy wrogami? Czy potrafimy zaprzyjaźnić się tylko na naszym własnym podwórku? Czy kiedykolwiek rozumieliśmy zwierzęta, czy je szanowaliśmy?" - Pomyślał.
Miał dużą ochotę wejść głębiej w las, ale bał się, zapalił drugiego papierosa, paląc czuł, że sarny są coraz bliżej, zaczął się cofać, czuł narastającą presję i wiedział, że to on musi się wycofać, potknął się, fajka wypadła mu z ręki i zgasła na wilgotnym mchu, zanim wstał i złapał latarkę, która się potoczyła na bok prawie się zeszczał ze strachu. Miał wrażenie, że za chwilę coś na niego skoczy, w desperacji zrobił kilka kroków do przodu drąc mordę na pełny regulator, zwierzęta cofnęły się spłoszone, na chwilę ich oczy zniknęły.
"Gonić je kurwa, dlaczego mnie nie akceptują tutaj? Przecież to jest las posadzony ludzką ręką." pomyślał "Bez nas debile, byście nie miały gdzie żyć!" - Krzyknął w ciemność.
"Wróć się po pistolet i zastrzel te chodzące gównojady" - coś powiedziało w jego głowie, w taki sposób, że poczuł ciepło przy uchu, nie mógł się oprzeć.


Sarny po prostu tam były, żyły w lesie przy drodze, wychodząc na żer w pola, wiele z nich nie dożyło sędziwego wieku. Mimo braku naturalnych przeciwników, przerażające stalowe machiny, które pruły przed siebie po zniszczonej ziemi rycząc, zabierały członków stada.

Chłód stali w dłoni pasował mu znakomicie, teraz szedł z uśmiechem, bez żadnego strachu, co najwyżej wypierdoli na mokry mech, czuł podniecenie, jego penis nabrzmiał i powodował, że jeszcze przyjemniej mu się szło. Sarny straciły rezon, ich półokrąg się rozproszył, ale wciąż tam były, przemieszczały się wgłąb lasu razem z nim. On ich za cholerę nie mógł dojrzeć, "jak mam kurwa strzelać, nie widząc celu?!" - pomyślał.
Po chwili kluczenia między drzewami i przedzierania się przez krzaki się przewrócił, broń wypadła mu z ręki, dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie wziął ze sobą latarki, po chwili panicznego szukania znalazł pistolet i ruszył przed siebie. Był już całkiem zlany potem, serce mu biło tak jakby miało wypaść z klatki piersiowej. Zdołał ujść kilka kroków, kiedy zdał sobie sprawę, że już nawet nie słyszy zwierząt. Z wykrzywioną w grymasie gniewu twarzą zaczął strzelać, przed siebie, na boki, huk był otrzeźwiający, kłęby dymu malownicze pośród krótkich błyśnięć, strzelał póki nie opróżnił magazynka.
"chyba nie trafiłem ani jednego gównojada" pomyślał, oparł się plecami o drzewo, teraz poczuł zmęczenie, adrenalina wciąż buzowała w jego krwi, noga mu dziwnie pulsowała, jakby od wewnątrz "jeszcze ta pierdolona noga" - powiedział z wyrzutem na głos, nagle zachciało mu się śmiać.
Więc śmiał się, do rozpuku, przez dobre piętnaście minut, zgięty w pół. W ten chłodny mglisty wieczór spomiędzy drzew ledwo było widać księżyc.
Osunął się na ziemię, poczuł zimno i wilgoć, przylepił się. Odpoczywał czesząc palcami mech, wyrywając pojedyncze łodygi, o niczym już nie myślał.


Nagle usłyszał pisk opon, a potem huk, który wzbił się jak grzmot nad ciszę lasu, cisza, która potem nastała była dziwnie złowieszcza i orzeźwiająca, ot, coś podniosło krzyk i umilkło - na zawsze?
Poszedł w kierunku, z którego dobiegł dźwięk, długo szedł, był półprzytomny, w kierunku przeciwnym niż księżyc, miał wrażenie, jakby go popychał delikatnie do przodu.
Dotarł do drogi, do swojego samochodu, wsiadł do niego - kluczyki były wciąż w stacyjce, zapalił silnik i światła, był cały brudny, poharatany, przemoczony i zmęczony jakby wziął udział w maratonie. Rozdarte spodnie nasiąknęły krwią.
Światła drogowe wydobyły z mroku wrak samochodu, z przodu, po lewej stronie, był jakby przyczepiony do drzewa. Ktoś musiał jechać i zauważyć w ostatniej chwili jego auto, skręcił gwałtownie by uniknąć zderzenia i zamiast samochodu powitało go drzewo. Mokra nawierzchnia. Mgła i noc.


Uśmiechnął się.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz