Mgła wzbijała się znad
pól, ścieląc trasę przed nim, jadąc samochodem 140 km/h rozbijał
jej tumany, które spływały łagodnie po masce i dachu, nikogo
innego nie było na drodze. Najpierw łagodny długi zjazd, który
spowodował serię ciarek na jego grzbiecie, potem łagodny podjazd,
na którym kłęby mgły powoli zanikały, jechał jak we śnie. To
pragnienie, które nie pozwalało mu usnąć, to które budziło w
nocy, to które trwało pośród snów, to które nie pozwalało
wstać rano... Właśnie teraz go poderwało, poczuł euforię,
ciarki wydawały się niekończące, serce biło mu jak młot, miał
wrażenie, że za chwilę się udusi, a jednocześnie to było takie
wspaniałe.
Głos w głowie szeptał - "a
co by było gdybyś skręcił w tej chwili? Nie chciałbyś tego
zobaczyć?"
Na lewo i na prawo były
pola, łąki, ugory, niewiele drzew przy drodze. W myślach poczuł
szarpnięcie, samochód oderwał się płynnie, jakby w spowolnieniu
od drogi, przez ułamek sekundy leciał, a wraz z nim wszystko co
znał, uderzenie było potężne, poduszka powietrzna wystrzeliła mu
w głowę, która została wykręcona przez siłę przeciążeń
rządzących jego ciałem, nastała ciemność, ale samochód jeszcze
koziołkował, wśród jęku konstrukcji i krzyku gnącej się
blachy. Wrak spoczął, orząc połać ziemi, o której nikt nie
myślał.
Wjechał prosto w czarny
las, przedzielony jedynie asfaltem, poczuł niepokój, kiedy ściana
drzew zasłoniła ciemne niebo i wszystkie punkty odniesienia wokół
niego.
Hamował silnikiem,
delikatnie dokładając hamulec, podziwiał surowość ciemności,
która tutaj władała przestrzenią, nagle dojrzał sarnę,
wyhamował, na szczęście był cały czas na długich i zwolnił,
udało mu się nawet bez pisku opon, sarna jeszcze przez chwilę
patrzyła się na samochód z pobocza, po czym czmychnęła w objęcia
drzew.
Wysiadł i zapalił
papierosa, opierając się o maskę, było tutaj cudnie, ani jednego
samochodu w promieniu wielu kilometrów, ostatecznie to był środek
nocy i mało uczęszczana droga. Kiedy skończył palić, postanowił
się odlać, przed wyruszeniem w dalszą podróż, zrobił kilka
kroków, wszedł między awangardę drzew, zaczął lać, para biła
od strumienia moczu.
Wtedy usłyszał dźwięk
szeleszczących liści, wolne przemieszczanie się jakiejś istoty,
"oczywiście to ta sarna", pomyślał sobie. Zapiął
portki i zaczął nasłuchiwać, wydawało mu się, że jest więcej
zwierząt w pobliżu, "dwie, czy trzy?".
Wrócił do samochodu po
latarkę i zgasił silnik, mimo że zdawał sobie sprawę, że to
niezbyt mądre, w końcu samochodu nie było przez to w ogóle widać,
po prostu czuł, że w tej chwili to jest potrzebne. Wszedł na
paręnaście kroków do lasu, łamiąc pomniejsze gałązki i
szurając o liście, zaświecił latarką, odpowiedział mu szelest i
kilka par oczu, które światło latarki odbijały niebieskim
niepokojącym poblaskiem.
Nagle zrozumiał, że jest
intruzem, że naruszył czyiś dom i spokój - "masz jakiś
problem? Chcesz dostać z dyńki?" niejasno poczuł, że
zwierzęta mówią do niego. Sarny stały w półokręgu wokół
niego, w bezpiecznej odległości, niemal czuł, jak pomału
zacieśniają swoje szyki, szeleszcząc to tu, to tam, było w tym
coś niesamowitego.
Zrobił jeszcze kilka kroków
i zgasił latarkę. Teraz pozostało tylko światło półksiężyca
i gwiazd, a także dziwne poczucie, że jest tutaj niebezpiecznie, że
coś czyha w ciemności przed nim, że być może nie zdążyłby
dobiec do samochodu w porę. Te sarny nie były nastawione do niego
przyjaźnie. On był sam. Mimo strachu, upajało go to spotkanie, z
tą przedziwną siłą.
"Człowiek i natura tak
bardzo się od siebie oddaliły. Czy my zawsze byliśmy wrogami? Czy
potrafimy zaprzyjaźnić się tylko na naszym własnym podwórku? Czy
kiedykolwiek rozumieliśmy zwierzęta, czy je szanowaliśmy?" -
Pomyślał.
Miał dużą ochotę wejść
głębiej w las, ale bał się, zapalił drugiego papierosa, paląc
czuł, że sarny są coraz bliżej, zaczął się cofać, czuł
narastającą presję i wiedział, że to on musi się wycofać,
potknął się, fajka wypadła mu z ręki i zgasła na wilgotnym
mchu, zanim wstał i złapał latarkę, która się potoczyła na bok
prawie się zeszczał ze strachu. Miał wrażenie, że za chwilę coś
na niego skoczy, w desperacji zrobił kilka kroków do przodu drąc
mordę na pełny regulator, zwierzęta cofnęły się spłoszone, na
chwilę ich oczy zniknęły.
"Gonić je kurwa,
dlaczego mnie nie akceptują tutaj? Przecież to jest las posadzony
ludzką ręką." pomyślał "Bez nas debile, byście nie
miały gdzie żyć!" - Krzyknął w ciemność.
"Wróć się po pistolet
i zastrzel te chodzące gównojady" - coś powiedziało w jego
głowie, w taki sposób, że poczuł ciepło przy uchu, nie mógł
się oprzeć.
Sarny po prostu tam były,
żyły w lesie przy drodze, wychodząc na żer w pola, wiele z nich
nie dożyło sędziwego wieku. Mimo braku naturalnych przeciwników,
przerażające stalowe machiny, które pruły przed siebie po
zniszczonej ziemi rycząc, zabierały członków stada.
Chłód stali w dłoni
pasował mu znakomicie, teraz szedł z uśmiechem, bez żadnego
strachu, co najwyżej wypierdoli na mokry mech, czuł podniecenie,
jego penis nabrzmiał i powodował, że jeszcze przyjemniej mu się
szło. Sarny straciły rezon, ich półokrąg się rozproszył, ale
wciąż tam były, przemieszczały się wgłąb lasu razem z nim. On
ich za cholerę nie mógł dojrzeć, "jak mam kurwa strzelać,
nie widząc celu?!" - pomyślał.
Po chwili kluczenia między
drzewami i przedzierania się przez krzaki się przewrócił, broń
wypadła mu z ręki, dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie wziął
ze sobą latarki, po chwili panicznego szukania znalazł pistolet i
ruszył przed siebie. Był już całkiem zlany potem, serce mu biło
tak jakby miało wypaść z klatki piersiowej. Zdołał ujść kilka
kroków, kiedy zdał sobie sprawę, że już nawet nie słyszy
zwierząt. Z wykrzywioną w grymasie gniewu twarzą zaczął
strzelać, przed siebie, na boki, huk był otrzeźwiający, kłęby
dymu malownicze pośród krótkich błyśnięć, strzelał póki nie
opróżnił magazynka.
"chyba nie trafiłem
ani jednego gównojada" pomyślał, oparł się plecami o
drzewo, teraz poczuł zmęczenie, adrenalina wciąż buzowała w jego
krwi, noga mu dziwnie pulsowała, jakby od wewnątrz "jeszcze ta
pierdolona noga" - powiedział z wyrzutem na głos, nagle
zachciało mu się śmiać.
Więc śmiał się, do
rozpuku, przez dobre piętnaście minut, zgięty w pół. W ten
chłodny mglisty wieczór spomiędzy drzew ledwo było widać
księżyc.
Osunął się na ziemię,
poczuł zimno i wilgoć, przylepił się. Odpoczywał czesząc
palcami mech, wyrywając pojedyncze łodygi, o niczym już nie
myślał.
Nagle usłyszał pisk opon,
a potem huk, który wzbił się jak grzmot nad ciszę lasu, cisza,
która potem nastała była dziwnie złowieszcza i orzeźwiająca,
ot, coś podniosło krzyk i umilkło - na zawsze?
Poszedł w kierunku, z
którego dobiegł dźwięk, długo szedł, był półprzytomny, w
kierunku przeciwnym niż księżyc, miał wrażenie, jakby go
popychał delikatnie do przodu.
Dotarł do drogi, do swojego
samochodu, wsiadł do niego - kluczyki były wciąż w stacyjce,
zapalił silnik i światła, był cały brudny, poharatany,
przemoczony i zmęczony jakby wziął udział w maratonie. Rozdarte
spodnie nasiąknęły krwią.
Światła drogowe wydobyły z
mroku wrak samochodu, z przodu, po lewej stronie, był jakby
przyczepiony do drzewa. Ktoś musiał jechać i zauważyć w
ostatniej chwili jego auto, skręcił gwałtownie by uniknąć
zderzenia i zamiast samochodu powitało go drzewo. Mokra
nawierzchnia. Mgła i noc.
Uśmiechnął się.