czwartek, 1 sierpnia 2013

Przestrzeń

Ciepła noc, zasłonięte okna, przyciemnione światło i muzyka ze słuchawek.
"Though this world's essentially an absurd place to be living in
It doesn't call for total withdrawal"
Zdał sobie sprawę, że za parę chwil wzejdzie słońce.
  • Znowu, znowu minął dzień, minęła noc, a ja nie zrobiłem nic sensownego.
Mruknął do siebie cicho, niemal pieszczotliwie i westchnął.
Iść spać, czy też czuwać do następnej nocy?
To pytanie nieznośnie kołatało mu w głowie, czuł, że może usnąć w środku dnia, a to przecież byłaby katastrofa, z drugiej strony, dni są teraz tak upalne...
  • Wschód słońca, kiedy ja widziałem go ostatnio?
Spytał siebie w myślach. To było już jakiś czas temu. Kiedyś częściej zdarzały mu się bezsenne noce, wtedy lubił wychodzić z samego rana z psem i myśleć o niej. Dzwonił do niej, by się dowiedzieć jak się ma, co przeżyła, co czuje.

Jest coś magicznego w przełomie nocy i dnia, kiedy wchodzi się w niego jeszcze nosząc na sobie poprzedni dzień, wtedy ma się wrażenie, że robi się coś nieodpowiedniego, a jednocześnie wspaniałego. Pewna część świadomości jest pogrążona we śnie, a inna spogląda bardzo jasno i wyraźnie na świat, który wtedy jawi się zupełnie inaczej. Trochę tak, jakby ktoś ustawił zbyt duży kontrast kolorów w aparacie fotograficznym, w kamerze, czy w telewizorze.

Nie namyślając się zbyt długo postanowił przywitać słońce na niewielkim wzniesieniu, które znajdowało się przy spokojnej wodzie i przy małym kawałku lasu, wiecznie pełnym wycinek, blizn nowych działek budowlanych. Był to kawałek drogi. Wziął swój nowy rower, który był tylko o jedną wiosnę młodszy od niego.

Pies wygramolił się ze swojego posłania, patrzył na swojego pana ze zdziwieniem, podczas gdy on się po cichu przygotowywał, jakby pytając, co on zamierza zrobić tak wcześnie rano? Może wyjdzie ze mną na spacer...?

W okamgnieniu już go tam nie było.

Było już dość jasno.

Pedałował zaciekle przez budzące się do życia miasto, ścigając się ze słońcem, które powzięło decyzję o swoim wzejściu nad tym kawałkiem Ziemi. Na każdym skrzyżowaniu witał go pomarańczowy kolor, przypominając, że to jeszcze nie jest dzień, że jeszcze ma czas, zanim słońce się pokaże, jednocześnie dając mu przewagę.

Tak szybko chyba jeszcze nigdy nie jechał, pędził w gorączce na ważne spotkanie, pędził tak, jak to się robi, gdy mamy się spotkać z kimś dawno nie widzianym, a tak drogim naszemu sercu, kiedy z całego siebie pragniemy go przywitać czekając na niego, uśmiechnąć się na jego widok, jakby mówiąc, że jest dla nas bardzo ważny i wyjątkowy.

Nie zważał na nierówny teren, szereg budynków i drzew jakie przewijały się obok niego w pędzie, wszystko przez to pragnienie, które całkowicie nim zawładnęło, które przyspieszyło niesamowicie bicie jego serca i zachęciło do skupienia na jak najszybszym dotarciu na tą niewielką górkę. Zdążył tylko pomyśleć, że pewnie będzie tam sam, będzie pierwszy, tylko on i wschód rozdzierający niebo i promieniujący na wodę.

Ochłonął trochę dopiero, gdy zobaczył leniwą wodę, którą przecinały fale wzbudzone przez kaczki, które to w jednym miejscu gromadnie sunęły po tafli, a w innym polatywały kawałek, bądź nurzały się w wodzie. Jednak nie tylko one tam były. Wędkarze, stoiccy strażnicy przełomu nocy i dnia już czuwali, gdzieś, z tyłu serca poczuł zawód, nie będzie pierwszy, jedyny, oni go wyprzedzili, na swoich małych krzesełkach, uzbrojeni w wędki i spokój. Czekali.

Wjechał z wysiłkiem na wzniesienie, wędkarze rozpościerali się po bokach zbiornika, wtapiali się w niego i trzciny na jego brzegach, zapełniając niewielkie miejsca, gdzie woda i piasek spotykały się bez przeszkód, tak jakby byli tam od zawsze. To było ich miejsce. To właściwe.

Był przed czasem, serce się powoli uspokajało, napięcie wywołane pośpiechem i pędem spływało po jego twarzy, po jego ciele. Kiedy omiatał okolicę wzrokiem, uderzył go widok pojedynczych drzew, które tworzyły las, jakby wystawały z niego, jakby były osobnymi istotami, zupełnie niezależnymi, a jednocześnie stojąc w tak dużej ilości i tak blisko, stawały się lasem.
  • Czy kiedykolwiek wcześniej widziałem drzewa i las jednocześnie?
Zapytał się w duchu, kiedy odpalał papierosa.

Dym był gorzki, lekko tłusty i głęboki w smaku. Nikotyna przyspieszyła jego oddech, który również stał się płytszy, przeciągnęła znane odczucie po całym ciele.

Nie pamiętał. Dym przeciągnął się przez las, wodę, niebo i miasto pod nim.
  • Tak, tam jest miasto.
Pomyślał zdziwiony.

Zaczął się rozglądać na wszystkie strony, po raz pierwszy świadomie zauważył malowniczy pejzaż, jaki się rozpościerał z tego miejsca, w którym przecież był tyle razy.

Chyba tak jest, że kiedy poznajemy pewne miejsce, to traci ono dla nas swoją ogólność, abstrakcyjność, przestajemy widzieć całość w jej zarysie, krajobraz w jego niezwykłości.
Zajęci naszymi sprawami tracimy właśnie tą szczególną stronę odczuwania przestrzeni, miejsce staje się drogą, budynki jedynie tłem dla naszych celów, dla docierania z punktu a do punktu b, uproszczoną wersją czegoś przecież tak głębokiego i skomplikowanego, czasem dojrzymy jakiś szczegół, który wyłania się z zamazanej całości.

Patrząc z pewnej wysokości na znane miejsce, które nie jest zbytnio odcięte budynkami od szerszej perspektywy, uwagę przykuwają drogi, ścieżki, ulice, do których się wraca wzrokiem, dlaczego?
Droga sama w sobie nie oferuje większych bodźców, staje się interesująca dopiero w kontekście ludzi i tego, gdzie można do niej dotrzeć, staje się ważna dopiero, kiedy ruszamy nią dokądś.

Turyści potrafią dostrzec urok w samej drodze, w kupie kamieni przy niej, w znaku przydrożnym, w trawie i w drzewach pośród niej, w budynkach, czy to pięknych, czy też zaniedbanych, w sposobie w jaki ludzie komponują się z przestrzenią, w samym sposobie, w jaki przestrzeń wita się z horyzontem.
To wszystko nie kojarzy im się z przystankami, przejściami na drodze do pracy, szkoły, czymś powszednim i będącym jedynie gdzieś obok. Każda znana ścieżka wiedzie do domu. Natomiast sam ten widok dostarcza podróżnikowi zadowolenia, on w pewnym sensie go zdobył, doświadcza nowych przestrzeni, w nagrodę za swój wysiłek.

Czy nie mieliście takiego odzucia w nowym miejscu – że wszystko zlewa się w jedną całość, jakby zszyte jakąś niewidzialną nicią, czymś sklejającym przestrzeń w ruchomy obraz. To się dzieje, kiedy nasze zmysły są zasypywane doznaniami, wszystkiego jest pełno, a my świadomie, czy też nie, chcemy widzieć, po to tam jesteśmy.

Nic nie zastąpi tego pierwszego spojrzenia, które potem się wspomina, jak podróż po labiryncie, a które staje się czymś odległym, kiedy tylko poznamy to wcześniej nowe dla nas miejsce. Magię rozmazanych świateł, drzew, intrygujących budynków i różnorodnych ludzi zastępuje siatka ulic, setka ważnych punktów, ludzie stają się tłem, a drzewa są mniej ważne od przydrożnych znaków. Przecież drzewa nie niosą żadnej istotnej informacji.
Tak oswajamy miejsca i wprzęgamy je do naszych żyć, a one odpłacają się nam tą samą monetą.

Może piękno obserwacji przestrzeni leży w byciu nie zaangażowanym bezpośrednio w życie miejsca obserwatorem, wtedy zamiast być folklorem stajemy się podróżnikiem.
A może przestrzeń możemy docenić naprawdę dopiero kiedy ją dobrze znamy?

Jakie to piękne widzieć coś na nowo, jakie to wspaniałe widzieć znane miejsce na nowo.

Malownicze budynki zarysowywujące miasto z wystającymi z niego wieżami kościołów, siatka ulic pomiędzy nimi, a za plecami budowana droga szybkiego ruchu, mur lasu łączący na poły wiejskie tereny z tkanką niedużego miasta, niebo, w którym kolor niebieski łączy się z kolorem wschodu słońca, które to właśnie wychnęło by rzucić łunę na wodę i cały świat w zasięgu jego oczu.
Blask słońca zalał jego serce, wpierw nieśmiało, tylko połowa wysunęła się znad gęstych chmur, zanim nasycił się, dzień zdążył się ostatecznie ustalić. Zamknął oczy, poczuł to na swojej skórze, od czubka głowy do samych stóp, odwrócił głowę prosto w jasną łunę, znalazł to, czego szukał w tym miejscu, w tym poranku.

Kiedy zjeżdżał z górki i kiedy jechał wzdłuż wody, przez cały czas spoglądał na to jak słońce rozcina ciemny błękit wody, jak sięga swoją różową czerwienią kaczki, a równolegle do niej sadowią się wędkarze cierpliwie czekając na napięcie.
Przy ulicy przystanął na chwilę. Z jednej i z drugiej strony jawiło mu się zupełnie nowe miejsce, ludzie jechali samochodami, rowerami, pewnie do pracy. Domy kłębiły się w równym rzędzie. Za plecami miał słońce,wodę i las. Uśmiechnął się i włączył się do tego ruchu.

Sunął powoli drogą.

Z każdym obrotem, z każdym metrem, spływał z niego blask, droga go ponosiła w znane miejsca, w których bywał, skrzyżowania, prowadzące do jeszcze większej ilości oswojonych przez niego przestrzeni, co chwila spoglądał z lekkim zaniepokojeniem na słońce. Ono przypominało mu o tym wszystkim co poczuł jeszcze przed paroma chwilami, które intensywnie parowały i unosiły się gdzieś, tak jak paruje oddech w zimny dzień, stając się cząstką większego przeżycia. Większej całości.
Co rusz łapał się na tym, że zapominał o tym, że jest podróżnikiem, kiedy pedałował przez poruszone tryby miasta, które z wielką siłą próbowało go wessać, przejąć w posiadanie jego świadomość i nakierować na pewne prawidłowości, według których powinien działać.

Kiedy dotarł do swojego domu, pies na niego czekał, podszedł do niego jakby z wyrzutem "gdzie byłeś, dlaczego mnie zostawiłeś?". On tylko się uśmiechnął i wyszedł z nim na spacer.