Ciepła noc, zasłonięte okna,
przyciemnione światło i muzyka ze słuchawek.
"Though this world's
essentially an absurd place to be living in
It doesn't call for total withdrawal"
It doesn't call for total withdrawal"
Zdał sobie sprawę, że za parę chwil
wzejdzie słońce.
- Znowu, znowu minął dzień, minęła noc, a ja nie zrobiłem nic sensownego.
Mruknął do siebie cicho, niemal
pieszczotliwie i westchnął.
Iść spać, czy też czuwać do
następnej nocy?
To pytanie nieznośnie kołatało mu w
głowie, czuł, że może usnąć w środku dnia, a to przecież
byłaby katastrofa, z drugiej strony, dni są teraz tak upalne...
- Wschód słońca, kiedy ja widziałem go ostatnio?
Spytał siebie w myślach. To było już
jakiś czas temu. Kiedyś częściej zdarzały mu się bezsenne noce,
wtedy lubił wychodzić z samego rana z psem i myśleć o niej.
Dzwonił do niej, by się dowiedzieć jak się ma, co przeżyła, co
czuje.
Jest
coś magicznego w przełomie nocy i dnia, kiedy wchodzi się w niego
jeszcze nosząc na sobie poprzedni dzień, wtedy ma się wrażenie,
że robi się coś nieodpowiedniego, a jednocześnie wspaniałego.
Pewna część świadomości jest pogrążona
we śnie,
a inna spogląda bardzo jasno i wyraźnie na świat, który wtedy
jawi się zupełnie inaczej. Trochę tak, jakby ktoś ustawił zbyt
duży kontrast kolorów w aparacie fotograficznym, w kamerze, czy w
telewizorze.
Nie namyślając
się zbyt długo postanowił przywitać słońce na niewielkim
wzniesieniu, które znajdowało się przy spokojnej wodzie i przy
małym kawałku lasu, wiecznie pełnym wycinek, blizn nowych działek
budowlanych. Był to kawałek drogi. Wziął swój nowy rower, który
był tylko o jedną wiosnę młodszy od niego.
Pies wygramolił
się ze swojego posłania, patrzył na swojego pana ze zdziwieniem,
podczas gdy on się po cichu przygotowywał, jakby pytając, co on
zamierza zrobić tak wcześnie rano? Może wyjdzie ze mną na
spacer...?
W okamgnieniu już
go tam nie było.
Było już dość
jasno.
Pedałował
zaciekle przez budzące się do życia miasto, ścigając się ze
słońcem, które powzięło decyzję o swoim wzejściu nad tym
kawałkiem Ziemi. Na każdym skrzyżowaniu witał go pomarańczowy
kolor, przypominając, że to jeszcze nie jest dzień, że jeszcze ma
czas, zanim słońce się pokaże, jednocześnie dając mu przewagę.
Tak szybko chyba
jeszcze nigdy nie jechał, pędził w gorączce na ważne spotkanie,
pędził tak, jak to się robi, gdy mamy się spotkać z kimś dawno
nie widzianym, a tak drogim naszemu sercu, kiedy z całego siebie
pragniemy go przywitać czekając na niego, uśmiechnąć się na
jego widok, jakby mówiąc, że jest dla nas bardzo ważny i
wyjątkowy.
Nie zważał na
nierówny teren, szereg budynków i drzew jakie przewijały się obok
niego w pędzie, wszystko przez to pragnienie, które całkowicie nim
zawładnęło, które przyspieszyło niesamowicie bicie jego serca i
zachęciło do skupienia na jak najszybszym dotarciu na tą niewielką
górkę. Zdążył tylko pomyśleć, że pewnie będzie tam sam,
będzie pierwszy, tylko on i wschód rozdzierający niebo i
promieniujący na wodę.
Ochłonął trochę
dopiero, gdy zobaczył leniwą wodę, którą przecinały fale
wzbudzone przez kaczki, które to w jednym miejscu gromadnie sunęły
po tafli, a w innym polatywały kawałek, bądź nurzały się w
wodzie. Jednak nie tylko one tam były. Wędkarze, stoiccy strażnicy
przełomu nocy i dnia już czuwali, gdzieś, z tyłu serca poczuł
zawód, nie będzie pierwszy, jedyny, oni go wyprzedzili, na swoich
małych krzesełkach, uzbrojeni w wędki i spokój. Czekali.
Wjechał z
wysiłkiem na wzniesienie, wędkarze rozpościerali się po bokach
zbiornika, wtapiali się w niego i trzciny na jego brzegach,
zapełniając niewielkie miejsca, gdzie woda i piasek spotykały się
bez przeszkód, tak jakby byli tam od zawsze. To było ich miejsce.
To właściwe.
Był przed czasem,
serce się powoli uspokajało, napięcie wywołane pośpiechem i
pędem spływało po jego twarzy, po jego ciele. Kiedy omiatał
okolicę wzrokiem, uderzył go widok pojedynczych drzew, które
tworzyły las, jakby wystawały z niego, jakby były osobnymi
istotami, zupełnie niezależnymi, a jednocześnie stojąc w tak
dużej ilości i tak blisko, stawały się lasem.
- Czy kiedykolwiek wcześniej widziałem drzewa i las jednocześnie?
Zapytał się w
duchu, kiedy odpalał papierosa.
Dym był gorzki,
lekko tłusty i głęboki w smaku. Nikotyna przyspieszyła jego
oddech, który również stał się płytszy, przeciągnęła znane
odczucie po całym ciele.
Nie pamiętał. Dym
przeciągnął się przez las, wodę, niebo i miasto pod nim.
- Tak, tam jest miasto.
Pomyślał
zdziwiony.
Zaczął się
rozglądać na wszystkie strony, po raz pierwszy świadomie zauważył
malowniczy pejzaż, jaki się rozpościerał z tego miejsca, w którym
przecież był tyle razy.
Chyba tak jest, że
kiedy poznajemy pewne miejsce, to traci ono dla nas swoją ogólność,
abstrakcyjność, przestajemy widzieć całość w jej zarysie,
krajobraz w jego niezwykłości.
Zajęci naszymi
sprawami tracimy właśnie tą szczególną stronę odczuwania
przestrzeni, miejsce staje się drogą, budynki jedynie tłem dla
naszych celów, dla docierania z punktu a do punktu b, uproszczoną
wersją czegoś przecież tak głębokiego i skomplikowanego, czasem
dojrzymy jakiś szczegół, który wyłania się z zamazanej całości.
Patrząc z pewnej
wysokości na znane miejsce, które nie jest zbytnio odcięte
budynkami od szerszej perspektywy, uwagę przykuwają drogi, ścieżki,
ulice, do których się wraca wzrokiem, dlaczego?
Droga sama w sobie
nie oferuje większych bodźców, staje się interesująca dopiero w
kontekście ludzi i tego, gdzie można do niej dotrzeć, staje się
ważna dopiero, kiedy ruszamy nią dokądś.
Turyści potrafią
dostrzec urok w samej drodze, w kupie kamieni przy niej, w znaku
przydrożnym, w trawie i w drzewach pośród niej, w budynkach, czy
to pięknych, czy też zaniedbanych, w sposobie w jaki ludzie
komponują się z przestrzenią, w samym sposobie, w jaki przestrzeń
wita się z horyzontem.
To wszystko nie
kojarzy im się z przystankami, przejściami na drodze do pracy,
szkoły, czymś powszednim i będącym jedynie gdzieś obok. Każda
znana ścieżka wiedzie do domu. Natomiast sam ten widok dostarcza
podróżnikowi zadowolenia, on w pewnym sensie go zdobył, doświadcza
nowych przestrzeni, w nagrodę za swój wysiłek.
Czy nie mieliście
takiego odzucia w nowym miejscu – że wszystko zlewa się w jedną
całość, jakby zszyte jakąś niewidzialną nicią, czymś
sklejającym przestrzeń w ruchomy obraz. To się dzieje, kiedy nasze
zmysły są zasypywane doznaniami, wszystkiego jest pełno, a my
świadomie, czy też nie, chcemy widzieć, po to tam jesteśmy.
Nic nie zastąpi
tego pierwszego spojrzenia, które potem się wspomina, jak podróż
po labiryncie, a które staje się czymś odległym, kiedy tylko
poznamy to wcześniej nowe dla nas miejsce. Magię rozmazanych
świateł, drzew, intrygujących budynków i różnorodnych ludzi
zastępuje siatka ulic, setka ważnych punktów, ludzie stają się
tłem, a drzewa są mniej ważne od przydrożnych znaków. Przecież
drzewa nie niosą żadnej istotnej informacji.
Tak oswajamy
miejsca i wprzęgamy je do naszych żyć, a one odpłacają się nam
tą samą monetą.
Może piękno
obserwacji przestrzeni leży w byciu nie zaangażowanym bezpośrednio
w życie miejsca obserwatorem, wtedy zamiast być folklorem
stajemy się podróżnikiem.
A może przestrzeń
możemy docenić naprawdę dopiero kiedy ją dobrze znamy?
Jakie to piękne
widzieć coś na nowo, jakie to wspaniałe widzieć znane miejsce na
nowo.
Malownicze budynki
zarysowywujące miasto z wystającymi z niego wieżami kościołów,
siatka ulic pomiędzy nimi, a za plecami budowana droga szybkiego
ruchu, mur lasu łączący na poły wiejskie tereny z tkanką
niedużego miasta, niebo, w którym kolor niebieski łączy się z
kolorem wschodu słońca, które to właśnie wychnęło by rzucić
łunę na wodę i cały świat w zasięgu jego oczu.
Blask słońca
zalał jego serce, wpierw nieśmiało, tylko połowa wysunęła się
znad gęstych chmur, zanim nasycił się, dzień zdążył się
ostatecznie ustalić. Zamknął oczy, poczuł to na swojej skórze,
od czubka głowy do samych stóp, odwrócił głowę prosto w jasną
łunę, znalazł to, czego szukał w tym miejscu, w tym poranku.
Kiedy zjeżdżał z
górki i kiedy jechał wzdłuż wody, przez cały czas spoglądał na
to jak słońce rozcina ciemny błękit wody, jak sięga swoją
różową czerwienią kaczki, a równolegle do niej sadowią się
wędkarze cierpliwie czekając na napięcie.
Przy ulicy
przystanął na chwilę. Z jednej i z drugiej strony jawiło mu się
zupełnie nowe miejsce, ludzie jechali samochodami, rowerami, pewnie
do pracy. Domy kłębiły się w równym rzędzie. Za plecami miał
słońce,wodę i las. Uśmiechnął się i włączył się do tego
ruchu.
Sunął powoli
drogą.
Z każdym obrotem,
z każdym metrem, spływał z niego blask, droga go ponosiła w znane
miejsca, w których bywał, skrzyżowania, prowadzące do jeszcze
większej ilości oswojonych przez niego przestrzeni, co chwila
spoglądał z lekkim zaniepokojeniem na słońce. Ono przypominało
mu o tym wszystkim co poczuł jeszcze przed paroma chwilami, które
intensywnie parowały i unosiły się gdzieś, tak jak paruje oddech
w zimny dzień, stając się cząstką większego przeżycia.
Większej całości.
Co rusz łapał się
na tym, że zapominał o tym, że jest podróżnikiem, kiedy
pedałował przez poruszone tryby miasta, które z wielką siłą
próbowało go wessać, przejąć w posiadanie jego świadomość i
nakierować na pewne prawidłowości, według których powinien
działać.
Kiedy dotarł do
swojego domu, pies na niego czekał, podszedł do niego jakby z
wyrzutem "gdzie byłeś, dlaczego mnie zostawiłeś?". On
tylko się uśmiechnął i wyszedł z nim na spacer.