niedziela, 9 kwietnia 2017

Strumień #3

Brama złożona z bloków, nad którą powiewają chmury, otwiera się, by odsłonić kolejny budynek.

Plac zabaw otoczony betonowymi klockami.

Kwiat, zamazane niebieskie tło.

Przejście przez tory, dywan na kamieniach, wąska ścieżka skąpana w drzewach - przytulona do pomazanego, obdrapanego płotu, męskie głosy w tle.

Zaczyna padać deszcz.

Głowa bezwładnie obija się o zagłówek, 140 km/h, skręt 100 km/h, pulsujący ból, ciepło ręki.

Pola rzepaku.

Deszczowa noc, wyciągam fajkę z papierośnicy, zastanawiając się, która to marka, z trzech zmieszanych w środku.
Zaciągam się, już wiem.

Lego, trzyletni chłopiec, bawimy się, coś mu się nie spodobało, krzyknął niewyraźnie - nie pozostałem mu dłużny, kilka sekund później wrzeszczeliśmy na siebie jak dzieci.

Oślepiający blask.

Słońce kapie na moje ramiona, miasto się rozebrało, klimatyzacja szkodzi zdrowiu i wysusza śluzówkę, wysiadam z uśmiechem.

Święcona woda kapie.

Ludzie zadumieni klęczą. Grzmot w oddali.

Zapach spalenizny.

Tynk sypie mi się na głowę. Ptak trzepocze razem z moim sercem.


Łódź I

Spokojny wieczór. Światła przedzierają się przez drzewa różową poświatą.
Wychodzę na balkon zapalić. Chłód przenika moje kości, a wiatr przynosi bryzę deszczu zamiatając liśćmi na lewo i prawo.
Odpalam niespiesznie papierosa, zaciągam się. Tworzę chmurę dymu, która wiruje lecąc do dołu.
Postanawiam pojechać do centrum, tramwaje i tak jeżdżą co 10 minut, więc nie muszę sprawdzać kiedy będzie następny.
Odgaszam fajkę w połowie i wchodzę do mieszkania.
Uśmiecham się na widok kota, który czekał aż wrócę monitorując uważnie mój ruch na balkonie, miaucząc jeśli zniknąłem mu z widoku na chwilę. Szary grubas.
Zabieram słuchawki.
Ubieram się po cichu. Kiedy idę do drzwi kot postanawia się zawiesić na mojej nodze, kucam i głaszczę go, jednocześnie próbując delikatnie go strącić z mojej nogawki. Ostatnio zachowuje się tak, jakby się bał, że nigdy nie wrócę. Nawet gdy idę po bułki.
Schodzę schodami i otwieram ciężkie drzwi czując jak ciśnienie pcha ciepłe powietrze z całej klatki do góry. Wita mnie zimno i deszcz, który natychmiast zrasza drobnymi kropelkami smartfona, na którym wybieram kolejkę utworów. Chcę żeby kolejka była odpowiednio długa.
Na początku będzie smutna, przybijająca, tak żeby celebrować to jak się czuję w tej chwili. Rytm ukołysze mnie i wyciszy, potem niespiesznie zacznie rosnąć optymizm i zamieni się w chęć poznawania świata, ustępując przed radością z tego kim jestem i poczuciem, że świat jest piękny i otwarty.
Ustawienia i same nauszniki powodują, że ledwo słyszę muzykę i bardzo dobrze słyszę to co się dzieje wokół mnie. Jeśli ustawię maksymalną głośność to tracę poczucie rytmu, który napędza świat, moje stopy zaczynają błądzić, a ja przenoszę się w historię jaką wyczuwam w dźwiękach.

Idę w kierunku przystanku tramwajowego, a każda kropla mnie uderza, jak kamyk żwiru ciśnięty przez potężną siłę. Wyciągam papierosa, on też obrywa wodą, po dłuższym siłowaniu się z wiatrem udaje mi się go zapalić, niestety powietrze wtłacza dym spowrotem do mojej paszczęki i próbuje udusić mnie tą wspaniale smakującą trucizną.

Przyspieszam kroku i udaje mi się wyjść poza obszar działania prądów strumieniowych zaprojektowanych przez architektów PRLu, aby przewiewały Retkinię ze smrodu nieumytych ludzi i robotników leżących nachlanych w krzakach na budowie kolejnego pudełka z betonowych kart.
Potrafią wytrzymać nawet eksplozję stężonych gazów.


Czerwone. Rozglądam się i przechodzę mając w pamięci jak cztery dni temu prawie przejechano na tych pasach kobietę na zielonym.

Odgaszam fajkę i wpycham ją w folię. Popielniczka w koszu ma naciągniętą folię od kosza na śmieci, ale przewiduję jej lokalizację widząc konfigurację dziur na folii. Folia całkiem prawidłowo ulega żarzącemu się petowi i zaczyna dymić. Tramwaj jedzie, wzruszam ramionami:
-Przecież i tak pada.
Mamroczę wsiadając do ostatniego tramwaju numer 10.

Puszka po piwie toczy się niemiłosiernie po podłodze tramwaju wydzielając woń świeżo skoszonego wódą dresa. Tworzy to metaforyczną oprawę dla nowiutkiego pojazdu i mnie znajdującego się w nim.

Wstaję i idę na tył tramwaju do okna, co za niesamowity widok,
  • przynajmniej z zewnątrz jest czyste
myślę sobie.

Pamiętam raz, kiedy okno było całkowicie czyste. Możecie sobie wyobrazić miny wszystkich ludzi, których dobrze widziałem tamtego dnia.

Babcia i dziadek siedzący tyłem do okna patrzą na mnie wyraziście.
Dziadek mruczy błyskającymi oczami do babci:
-Te dzieci nie doceniają jak łatwo im się teraz żyje w wolnej Polsce.
Babcia odpowiada ze smutkiem widocznym w jednym blond włosie:
-Pamiętam naszych sąsiadów: Polaków, Żydów i Niemców, ale Łódź bardzo się zmieniła.
Dziadek łypie przewracającymi się oczami sypiąc znaczeniami:
-Dzisiejsze czasy obnażają śmierć ducha, który stworzył to miasto na miejscu wioski pośród lasów, wtedy byliśmy wielcy i pełni energii.
Babcia kiwa głową emitując snopy odczuć:
-Tyle przeżyliśmy, ale nawet do upadku można się przyzwyczaić przez lata.
Wtenczas zdążyłem się odwrócić z impetem i krzyknąłem:
-To wasza wina! To wy nam! Bawiąc się w głuchy telefon przez naszych rodziców daliście nam traumę wojny i bezsilności!
Uciekłem im do przodu z zaciśniętym gardłem zanim zdążyli mi cokolwiek odpowiedzieć, miałem to w dupie.
Nagle zaciekawił mnie fakt, że jadą do centrum o tej porze, więc wróciłem.
Dziadek przysnął na ramieniu babci, która patrzyła nieobecnym wzrokiem w zamglone i solidnie łojone przez deszcz okno.
Uznałem, że w takiej sytuacji prowadzenie konwersacji może być utrudnione i postanowiłem zobaczyć gdzie wysiądą.
Usiadłem tak, aby mieć na nich dobry widok. I na okno oczywiście. Do deszczu dołączył się śnieg.
Kiedy minęliśmy Central to naszym oczom ukazał się zimowy pejzaż świeżego śniegu.

Zamknąłem oczy. Co za głupoty nawygadywałem temu niewinnemu, staremu dziadkowi i babci. Przecież to ja decyduję w jakim kierunku się udam. To ja decyduję, w jakim znaczeniu odnajdę siebie w moim otoczeniu.
Otworzyłem oczy.
Uśmiech babci, który przygwoździł mnie do siedzenia był zaskakujący, promień parzył jak sam skurwysyn. Siłą woli rozchyliłem usta, aby zainicjować odpowiedź, ale wtedy jej uśmiech przeniósł się z moich ust na oczy, więc całkiem spontanicznie jej odpowiedziałem powodując niewielkie zmiany w natężeniu dobra w okolicy, które wspólnie wywołaliśmy.
Postanowiłem wycofać się na bezpieczną pozycję zrywając kontakt wzrokowy i zmieniając położenie głowy w lewy-bok uchylając się od tego promienia.
W końcu śledziłem ich.
Wlazłem na mojego smartfona, tą tarczę ciężko zanegować. Dodałem dwa utwory, które chciałem natychmiast wysłuchać.

Zdałem sobie sprawę, że relacje międzyludzkie przypominają przeglądanie się ludzi w lustrze, którzy chcą się zobaczyć w odbiciu oczu i ust partnera.
Działa to trochę jak wibrujący materiał, który przemieszcza się w pewnym kierunku i jest modyfikowany przez substancję, w której się znajduje, jest ona niejednorodna i stawia pewien opór, albo rozrzedza się w różnych miejscach tworząc potencjalnie dostępne kierunki. Nazwałbym to naszym otoczeniem.
Nie wiem jak do tego dodać, że od środka tego trójwymiarowego materiału również wychodzą impulsy w odpowiedzi na informacje pochodzące z powierzchni tego materiału. To chyba będą nasze zmysły.
Także możliwa jest zmiana ułożenia materiału na trójwymiarowych osiach, jak również kierunek przez niego obrany.
Dwa materiały mogą mieć kompletnie inne zestawy informacji z zewnątrz i przemieszczać się w kierunku, który w trójwymiarowym ujęciu może być w przybliżeniu tym samym.
Jeden sięga do drugiego wysyłając wibracją swoje odczucia:
-Ale dzisiaj pada, prawda? (Martwię się, że nie zwracasz odpowiedniej uwagi na to co się dzieje między nami.)
Tamten odpowiada:
-Bardzo mi smakował dzisiejszy obiad, szukam uzasadnienia dla działania ziarenek soli, które sypią na ulicach, mimo, ze rozumiem w jaki sposób wygląda ta interakcja. (Wiem co się dzieje między nami, ale nie wiem w jaki sposób miałbym sprawić, żebyś to zrozumiała.)
Te lustra są chyba krzywo powieszone, prawda?

W końcu wysiedli, a ja ociągając się ruszyłem za nimi, udając, że coś sprawdzam na telefonie.
Przeszedłem tuż za nimi przez światła, jedne, drugie, trzecie.
Przeszliśmy dwadzieścia kroków za trzecimi światłami zanim zdążyli się zatrzymać.
To mi wystarczyło.
Idą w kierunku Ronda Solidarności, jeśli nawiążę trywialną konwersację to będę miał czas zmodyfikować moją decyzję i pójść za nimi.
Z moich usta wydobywa się:
-Dobry wieczór Państwu, moi znajomi prosili mnie abym pokierował się na ulicę P.O.W. ze Skrzyżowania Marszałków i chciałbym upewnić się, że podążam w odpowiednim kierunku.
Dziadek prycha:
-To nie powiedzieli Ci, żebyś skręcił w lewo, po tym jak wysiądziesz na przystanku tramwajowym?
Babcia mówi:
-Idziemy właśnie w tym kierunku, mieszkamy na Placu Dąbrowskiego.
Przed oczami stanęło mi przed oczami jezioro, na nim ludzie na łódkach w blasku słońca, obok którego budowano Sąd Okręgowy, Potężny Gmach naprzeciwko Collegium Anatomicum i obok szpaleru kamienic, które dopiero co powstały. To było tuż obok Dworca Fabrycznego, który całymi dniami huczał i dymił będąc tętnicami łączącymi fabryki przemysłowców z krwiobiegiem światowej gospodarki, które dudniły w rytm palonego węgla, który ludzie niestrudzenie dokładali przez całą dobę. Sadza była niemiłosierna. Nawet dwudziestoletnie budynki czerniały. Zanieczyszczenie i smród chciały zdusić to miasto, które zmutowało i wzrosło tysiąc pięćset razy od swojego założenia. Oczywiście w pewnym przybliżeniu.
Wtedy było u szczytu swojej potęgi, przerwanej w swym wzroście przez Wielką Wojnę.
Teraz jesteśmy w tej samej epoce. Minęło 100 lat, a miasto nie zmieniło się aż tak bardzo.
Babci w tym momencie skurczyły się oczy, wymownie przypominając:
-Po Rosjanach żeśmy się tego spodziewali, ale po kulturalnych Niemcach nigdy. Nie zapomnę Fryderyka wiwatującego Hail Hitler! z wyciągniętą dłonią w kierunku Hitlera.
Tacy byli naiwni, że zginęli w śłużbie każdego kto obiecał pomóc Sprawie Polskiej, krwawiąc i umierając za ustalony nad ich głowami plan. Nawet kiedy już wiedzieli o jego znaczeniu, to wciąż mieli resztkę nadziei.
Gdzieś pod koniec drogi, chcąc się odgryźć dziadkowi za obelgę i za milczenie, powiedziałem patrząc mu prosto w oczy:
-Jesteś tylko wierszem idioty odbitym na powielaczu (świadomie korzystając z gotowego dzieła).
Dziadek uśmiechnął się krzywo i splunął na tory przez barierkę.
Dodałem z przekornym uśmiechem:
-Teoria symulacji jest potwierdzona przez badania naukowe. Ja skupiam się w tej chwili na was, w związku z czym otrzymuję informacje związane z wami. W każdej chwili mogę zmienić punkt, w który wlepiam moje czujniki i opowiedzieć wam, że śnieg kojarzy mi się Syberią mojego podwórka, na którym liczyło się to, aby pomóc towarzyszowi w wejściu na górkę, dać się wypchnąć na dół aby zbadać jeszcze raz uczucie, kiedy zjeżdża się na własnej dupie, a do domu było daleko, bo aż 230 metrów.
Kierując swój wzrok, kształtujecie swoje odczucia, wzrok na zewnątrz i wzrok do wewnątrz to tylko pozornie dwie różne pary oczu, które działają poprzez wrażenia zebrane w trakcie poruszania się w przestrzeni i czasie.
Kiedy para zniknęła za rogiem, uzmysłowiłem sobie, że tej nocy usypiając ostatni raz w swoich objęciach dokonują czegoś wielkiego i bliskiego mojemu sercu. Moment jasności której doświadczyłem od kobiety przeniknął mnie na wskroś i jeśli oni żyją, wciąż razem, dzisiaj, to ja również chcę takiego życia!
W jej spojrzeniu znalazłem bardzo wiele, dopiero teraz odczytywałem dzieło sztuki na jej twarzy, właśnie je oprawiam i wieszam na ścianie.

Zamknąłem oczy i znalazłem się na wielkiej, niezmierzonej łące, którą przecinały wiadukty rozpościerające się aż po horyzont. Były tak długie i misterne, że wyglądały jak mosty. Bardzo solidnie były przytwierdzone do ziemi pod trawą. Wdrapałem się na jeden z wiaduktów, zajęło mi to dłuższą chwilę i wtedy zauważyłem, że w kompletnej ciszy pędzą po nich pociągi. Większość była osobowa.
W końcu stanąłem na torze, dziwnie lekki. Pociąg wynurzył się na moim torze, majacząc na horyzoncie.
W ciągu tej minuty nacieszyłem się zacnie otoczeniem, zauważyłem bogate życie pod spodem, ptaki podskakiwały chcąc zaimponować potencjalnym partnerkom swoim upierzeniem. Widziałem słonie, które pruły zieleń swoim naporem i gdzieś daleko majaczyło jaskrawo słońce, które już wzeszło i zmieniało barwę z pomarańczowego na żółte, szybko wspinając się do góry na horyzoncie.
Pociąg nadjechał bezszelestnie. Leciał przeze mnie jakby był nie z tej ziemi. Odwróciłem się. I zobaczyłem wydech Ziemi, który ułożył się w mammatusa.
Złapałem w ostatniej chwili za siedzenie.
W tym pociągu aż roiło się od ludzi. Uśmiechając się do mnie wskazali mi miejsce, w którym mogę najwięcej zobaczyć. Miły starszy Pan wstał z niego i wyciągnął do mnie rękę zapraszającym gestem, który kończył się na krześle, które niemalże było fotelem.

Usiadłem.