Brama złożona z bloków, nad którą powiewają chmury, otwiera się, by odsłonić kolejny budynek.
Plac zabaw otoczony betonowymi klockami.
Kwiat, zamazane niebieskie tło.
Przejście przez tory, dywan na kamieniach, wąska ścieżka skąpana w drzewach - przytulona do pomazanego, obdrapanego płotu, męskie głosy w tle.
Zaczyna padać deszcz.
Głowa bezwładnie obija się o zagłówek, 140 km/h, skręt 100 km/h, pulsujący ból, ciepło ręki.
Pola rzepaku.
Deszczowa noc, wyciągam fajkę z papierośnicy, zastanawiając się, która to marka, z trzech zmieszanych w środku.
Zaciągam się, już wiem.
Lego, trzyletni chłopiec, bawimy się, coś mu się nie spodobało, krzyknął niewyraźnie - nie pozostałem mu dłużny, kilka sekund później wrzeszczeliśmy na siebie jak dzieci.
Oślepiający blask.
Słońce kapie na moje ramiona, miasto się rozebrało, klimatyzacja szkodzi zdrowiu i wysusza śluzówkę, wysiadam z uśmiechem.
Święcona woda kapie.
Ludzie zadumieni klęczą. Grzmot w oddali.
Zapach spalenizny.
Tynk sypie mi się na głowę. Ptak trzepocze razem z moim sercem.
niedziela, 9 kwietnia 2017
Łódź I
Spokojny wieczór. Światła
przedzierają się przez drzewa różową poświatą.
Wychodzę na balkon zapalić. Chłód
przenika moje kości, a wiatr przynosi bryzę deszczu zamiatając
liśćmi na lewo i prawo.
Odpalam niespiesznie papierosa,
zaciągam się. Tworzę chmurę dymu, która wiruje lecąc do dołu.
Postanawiam pojechać do centrum,
tramwaje i tak jeżdżą co 10 minut, więc nie muszę sprawdzać
kiedy będzie następny.
Odgaszam fajkę w połowie i wchodzę
do mieszkania.
Uśmiecham się na widok kota, który
czekał aż wrócę monitorując uważnie mój ruch na balkonie,
miaucząc jeśli zniknąłem mu z widoku na chwilę. Szary grubas.
Zabieram słuchawki.
Ubieram się po cichu. Kiedy idę do
drzwi kot postanawia się zawiesić na mojej nodze, kucam i głaszczę
go, jednocześnie próbując delikatnie go strącić z mojej nogawki.
Ostatnio zachowuje się tak, jakby się bał, że nigdy nie wrócę.
Nawet gdy idę po bułki.
Schodzę schodami i otwieram ciężkie
drzwi czując jak ciśnienie pcha ciepłe powietrze z całej klatki
do góry. Wita mnie zimno i deszcz, który natychmiast zrasza
drobnymi kropelkami smartfona, na którym wybieram kolejkę utworów.
Chcę żeby kolejka była odpowiednio długa.
Na początku będzie smutna,
przybijająca, tak żeby celebrować to jak się czuję w tej chwili.
Rytm ukołysze mnie i wyciszy, potem niespiesznie zacznie rosnąć
optymizm i zamieni się w chęć poznawania świata, ustępując
przed radością z tego kim jestem i poczuciem, że świat jest
piękny i otwarty.
Ustawienia i same nauszniki powodują,
że ledwo słyszę muzykę i bardzo dobrze słyszę to co się dzieje
wokół mnie. Jeśli ustawię maksymalną głośność to tracę
poczucie rytmu, który napędza świat, moje stopy zaczynają
błądzić, a ja przenoszę się w historię jaką wyczuwam w
dźwiękach.
Idę w kierunku przystanku
tramwajowego, a każda kropla mnie uderza, jak kamyk żwiru ciśnięty
przez potężną siłę. Wyciągam papierosa, on też obrywa wodą,
po dłuższym siłowaniu się z wiatrem udaje mi się go zapalić,
niestety powietrze wtłacza dym spowrotem do mojej paszczęki i
próbuje udusić mnie tą wspaniale smakującą trucizną.
Przyspieszam kroku i udaje mi się
wyjść poza obszar działania prądów strumieniowych
zaprojektowanych przez architektów PRLu, aby przewiewały Retkinię
ze smrodu nieumytych ludzi i robotników leżących nachlanych w
krzakach na budowie kolejnego pudełka z betonowych kart.
Potrafią wytrzymać nawet eksplozję
stężonych gazów.
Czerwone. Rozglądam się i przechodzę
mając w pamięci jak cztery dni temu prawie przejechano na tych
pasach kobietę na zielonym.
Odgaszam fajkę i wpycham ją w folię.
Popielniczka w koszu ma naciągniętą folię od kosza na śmieci,
ale przewiduję jej lokalizację widząc konfigurację dziur na
folii. Folia całkiem prawidłowo ulega żarzącemu się petowi i
zaczyna dymić. Tramwaj jedzie, wzruszam ramionami:
-Przecież i tak pada.
Mamroczę wsiadając do ostatniego
tramwaju numer 10.
Puszka po piwie toczy się
niemiłosiernie po podłodze tramwaju wydzielając woń świeżo
skoszonego wódą dresa. Tworzy to metaforyczną oprawę dla
nowiutkiego pojazdu i mnie znajdującego się w nim.
Wstaję i idę na tył tramwaju do
okna, co za niesamowity widok,
- przynajmniej z zewnątrz jest czyste
myślę sobie.
Pamiętam raz, kiedy okno było
całkowicie czyste. Możecie sobie wyobrazić miny wszystkich ludzi,
których dobrze widziałem tamtego dnia.
Babcia i dziadek siedzący tyłem do
okna patrzą na mnie wyraziście.
Dziadek mruczy błyskającymi oczami do
babci:
-Te dzieci nie doceniają jak łatwo im
się teraz żyje w wolnej Polsce.
Babcia odpowiada ze smutkiem widocznym
w jednym blond włosie:
-Pamiętam naszych sąsiadów: Polaków,
Żydów i Niemców, ale Łódź bardzo się zmieniła.
Dziadek łypie przewracającymi się
oczami sypiąc znaczeniami:
-Dzisiejsze czasy obnażają śmierć
ducha, który stworzył to miasto na miejscu wioski pośród lasów,
wtedy byliśmy wielcy i pełni energii.
Babcia kiwa głową emitując snopy
odczuć:
-Tyle przeżyliśmy, ale nawet do
upadku można się przyzwyczaić przez lata.
Wtenczas zdążyłem się odwrócić z
impetem i krzyknąłem:
-To wasza wina! To wy nam! Bawiąc się
w głuchy telefon przez naszych rodziców daliście nam traumę wojny
i bezsilności!
Uciekłem im do przodu z zaciśniętym
gardłem zanim zdążyli mi cokolwiek odpowiedzieć, miałem to w
dupie.
Nagle zaciekawił mnie fakt, że jadą
do centrum o tej porze, więc wróciłem.
Dziadek przysnął na ramieniu babci,
która patrzyła nieobecnym wzrokiem w zamglone i solidnie łojone
przez deszcz okno.
Uznałem, że w takiej sytuacji
prowadzenie konwersacji może być utrudnione i postanowiłem
zobaczyć gdzie wysiądą.
Usiadłem tak, aby mieć na nich dobry
widok. I na okno oczywiście. Do deszczu dołączył się śnieg.
Kiedy minęliśmy Central to naszym
oczom ukazał się zimowy pejzaż świeżego śniegu.
Zamknąłem oczy. Co za głupoty
nawygadywałem temu niewinnemu, staremu dziadkowi i babci. Przecież
to ja decyduję w jakim kierunku się udam. To ja decyduję, w jakim
znaczeniu odnajdę siebie w moim otoczeniu.
Otworzyłem oczy.
Uśmiech babci, który przygwoździł
mnie do siedzenia był zaskakujący, promień parzył jak sam
skurwysyn. Siłą woli rozchyliłem usta, aby zainicjować odpowiedź,
ale wtedy jej uśmiech przeniósł się z moich ust na oczy, więc
całkiem spontanicznie jej odpowiedziałem powodując niewielkie
zmiany w natężeniu dobra w okolicy, które wspólnie wywołaliśmy.
Postanowiłem wycofać się na
bezpieczną pozycję zrywając kontakt wzrokowy i zmieniając
położenie głowy w lewy-bok uchylając się od tego promienia.
W końcu śledziłem ich.
Wlazłem na mojego smartfona, tą
tarczę ciężko zanegować. Dodałem dwa utwory, które chciałem
natychmiast wysłuchać.
Zdałem sobie sprawę, że relacje
międzyludzkie przypominają przeglądanie się ludzi w lustrze,
którzy chcą się zobaczyć w odbiciu oczu i ust partnera.
Działa to trochę jak wibrujący
materiał, który przemieszcza się w pewnym kierunku i jest
modyfikowany przez substancję, w której się znajduje, jest ona
niejednorodna i stawia pewien opór, albo rozrzedza się w różnych
miejscach tworząc potencjalnie dostępne kierunki. Nazwałbym to
naszym otoczeniem.
Nie wiem jak do tego dodać, że od
środka tego trójwymiarowego materiału również wychodzą impulsy
w odpowiedzi na informacje pochodzące z powierzchni tego materiału.
To chyba będą nasze zmysły.
Także możliwa jest zmiana ułożenia
materiału na trójwymiarowych osiach, jak również kierunek przez
niego obrany.
Dwa materiały mogą mieć kompletnie
inne zestawy informacji z zewnątrz i przemieszczać się w kierunku,
który w trójwymiarowym ujęciu może być w przybliżeniu tym
samym.
Jeden sięga do drugiego wysyłając
wibracją swoje odczucia:
-Ale dzisiaj pada, prawda? (Martwię
się, że nie zwracasz odpowiedniej uwagi na to co się dzieje między
nami.)
Tamten odpowiada:
-Bardzo mi smakował dzisiejszy obiad,
szukam uzasadnienia dla działania ziarenek soli, które sypią na
ulicach, mimo, ze rozumiem w jaki sposób wygląda ta interakcja.
(Wiem co się dzieje między nami, ale nie wiem w jaki sposób
miałbym sprawić, żebyś to zrozumiała.)
Te lustra są chyba krzywo powieszone,
prawda?
W końcu wysiedli, a ja ociągając się
ruszyłem za nimi, udając, że coś sprawdzam na telefonie.
Przeszedłem tuż za nimi przez
światła, jedne, drugie, trzecie.
Przeszliśmy dwadzieścia kroków za
trzecimi światłami zanim zdążyli się zatrzymać.
To mi wystarczyło.
Idą w kierunku Ronda Solidarności,
jeśli nawiążę trywialną konwersację to będę miał czas
zmodyfikować moją decyzję i pójść za nimi.
Z moich usta wydobywa się:
-Dobry wieczór Państwu, moi znajomi
prosili mnie abym pokierował się na ulicę P.O.W. ze Skrzyżowania
Marszałków i chciałbym upewnić się, że podążam w odpowiednim
kierunku.
Dziadek prycha:
-To nie powiedzieli Ci, żebyś skręcił
w lewo, po tym jak wysiądziesz na przystanku tramwajowym?
Babcia mówi:
-Idziemy właśnie w tym kierunku,
mieszkamy na Placu Dąbrowskiego.
Przed oczami stanęło mi przed oczami
jezioro, na nim ludzie na łódkach w blasku słońca, obok którego
budowano Sąd Okręgowy, Potężny Gmach naprzeciwko Collegium
Anatomicum i obok szpaleru kamienic, które dopiero co powstały. To
było tuż obok Dworca Fabrycznego, który całymi dniami huczał i
dymił będąc tętnicami łączącymi fabryki przemysłowców z
krwiobiegiem światowej gospodarki, które dudniły w rytm palonego
węgla, który ludzie niestrudzenie dokładali przez całą dobę.
Sadza była niemiłosierna. Nawet dwudziestoletnie budynki czerniały.
Zanieczyszczenie i smród chciały zdusić to miasto, które
zmutowało i wzrosło tysiąc pięćset razy od swojego założenia.
Oczywiście w pewnym przybliżeniu.
Wtedy było u szczytu swojej potęgi,
przerwanej w swym wzroście przez Wielką Wojnę.
Teraz jesteśmy w tej samej epoce.
Minęło 100 lat, a miasto nie zmieniło się aż tak bardzo.
Babci w tym momencie skurczyły się
oczy, wymownie przypominając:
-Po Rosjanach żeśmy się tego
spodziewali, ale po kulturalnych Niemcach nigdy. Nie zapomnę
Fryderyka wiwatującego Hail Hitler! z wyciągniętą dłonią w
kierunku Hitlera.
Tacy byli naiwni, że zginęli w
śłużbie każdego kto obiecał pomóc Sprawie Polskiej, krwawiąc i
umierając za ustalony nad ich głowami plan. Nawet kiedy już
wiedzieli o jego znaczeniu, to wciąż mieli resztkę nadziei.
Gdzieś pod koniec drogi, chcąc się
odgryźć dziadkowi za obelgę i za milczenie, powiedziałem patrząc
mu prosto w oczy:
-Jesteś tylko wierszem idioty odbitym
na powielaczu (świadomie korzystając z gotowego dzieła).
Dziadek uśmiechnął się krzywo i
splunął na tory przez barierkę.
Dodałem z przekornym uśmiechem:
-Teoria symulacji jest potwierdzona
przez badania naukowe. Ja skupiam się w tej chwili na was, w związku
z czym otrzymuję informacje związane z wami. W każdej chwili mogę
zmienić punkt, w który wlepiam moje czujniki i opowiedzieć wam, że
śnieg kojarzy mi się Syberią mojego podwórka, na którym liczyło
się to, aby pomóc towarzyszowi w wejściu na górkę, dać się
wypchnąć na dół aby zbadać jeszcze raz uczucie, kiedy zjeżdża
się na własnej dupie, a do domu było daleko, bo aż 230 metrów.
Kierując swój wzrok, kształtujecie
swoje odczucia, wzrok na zewnątrz i wzrok do wewnątrz to tylko
pozornie dwie różne pary oczu, które działają poprzez wrażenia
zebrane w trakcie poruszania się w przestrzeni i czasie.
Kiedy para zniknęła za rogiem,
uzmysłowiłem sobie, że tej nocy usypiając ostatni raz w swoich
objęciach dokonują czegoś wielkiego i bliskiego mojemu sercu.
Moment jasności której doświadczyłem od kobiety przeniknął mnie
na wskroś i jeśli oni żyją, wciąż razem, dzisiaj, to ja również
chcę takiego życia!
W jej spojrzeniu znalazłem bardzo
wiele, dopiero teraz odczytywałem dzieło sztuki na jej twarzy,
właśnie je oprawiam i wieszam na ścianie.
Zamknąłem oczy i znalazłem się na
wielkiej, niezmierzonej łące, którą przecinały wiadukty
rozpościerające się aż po horyzont. Były tak długie i misterne,
że wyglądały jak mosty. Bardzo solidnie były przytwierdzone do
ziemi pod trawą. Wdrapałem się na jeden z wiaduktów, zajęło mi
to dłuższą chwilę i wtedy zauważyłem, że w kompletnej ciszy
pędzą po nich pociągi. Większość była osobowa.
W końcu stanąłem na torze, dziwnie
lekki. Pociąg wynurzył się na moim torze, majacząc na horyzoncie.
W ciągu tej minuty nacieszyłem się
zacnie otoczeniem, zauważyłem bogate życie pod spodem, ptaki
podskakiwały chcąc zaimponować potencjalnym partnerkom swoim
upierzeniem. Widziałem słonie, które pruły zieleń swoim naporem
i gdzieś daleko majaczyło jaskrawo słońce, które już wzeszło i
zmieniało barwę z pomarańczowego na żółte, szybko wspinając
się do góry na horyzoncie.
Pociąg nadjechał bezszelestnie.
Leciał przeze mnie jakby był nie z tej ziemi. Odwróciłem się. I
zobaczyłem wydech Ziemi, który ułożył się w mammatusa.
Złapałem w ostatniej chwili za
siedzenie.
W tym pociągu aż roiło się od
ludzi. Uśmiechając się do mnie wskazali mi miejsce, w którym mogę
najwięcej zobaczyć. Miły starszy Pan wstał z niego i wyciągnął
do mnie rękę zapraszającym gestem, który kończył się na
krześle, które niemalże było fotelem.
Usiadłem.
Subskrybuj:
Posty (Atom)